Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 203.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ła je szerokiemi swemi plecami. Roman Gotard, ponury wciąż, ale ugłaskany już nieco, z oczyma utkwionemi w ziemię i kapeluszem tyrolskim w ręku, stał kilka kroków przed młodą dziewczyną, pobladłą i drżącą.
— Panie Romanie! — zaczęła Żancia, ale głos wiązł jéj w gardle i oczy zachodziły łzami. Mocowała się chwilę ze sobą, poczém, zdobywając się na rozpaczną jakby energią, zawołała na-pół z płaczem: — Nie rozpaczaj pan! nie odbieraj pan sobie życia! o proszę, proszę pana! Wszak życie pana nie do niego należy, ale do sztuki!... ja nie przeżyła-bym tego, jeśli-by kto umarł przeze mnie! o mój Boże! mój Boże! cóż mam uczynić, abyś pan tego nie zrobił...
— Pani! — przerwał Roman Gotard, który słów młodéj dziewczyny słuchał z razu z chciwą ciekawością, a potém groźniéj jeszcze schmurzył czoło i uśmiechnął się z większą goryczą — pani! — rzekł — pocóż te próżne słowa? Co masz pani uczynić? ha! ha! usłuchać jaśnie wielmożnych rodziców swych, zostać żoną bogacza, stłumić głos serca dla nędznych obrachowań zmateryalizowanego świata... Wierzyłem, pani, w twoję świętość, jak w Boga... ukochałem cię miłością tak czystą, świętą, bezinteresowną… biada mi! gwiazda moja zaćmiła się... zostałem strasznie, strasznie rozczarowany... a jedyną teraz nadzieją moją jest... grób!...