Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 204.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówił to z uniesieniem, z szyderstwem, z gorzkim uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach, a w trzęsących się ręku miął gwałtownie tyrolski kapelusz.
Żancia słuchała go z twarzą ukrytą w dłoniach. Przez chwilę nie odpowiadała; nagle odsłoniła twarz bladą i napiętnowaną wyrazem wielkiego cierpienia. Nie drżała już i daleko pewniejszym, niż wprzódy, głosem, rzekła:
— Nie, panie Romanie! ja nie jestem tak złą, słabą i lekkomyślną istotą, jak pan myślałeś! Obrachowania zmateryalizowanego świata nie znaczą nic dla mnie… nie stłumię głosu serca... nie pozwolę, aby rozrządzano mną, jak rzeczą jakąś... przyrzekam...
Tu oblała się rumieńcem głębokiego zawstydzenia i, tajemnie przelękniona wagą słów, które wyrzec miała, spuściła oczy i umilkła. Ale Roman Gotard zdawał się właśnie oczekiwać na to słowo, na którém uwięzła jéj mowa. Z rozjaśnionym nagle wzrokiem pochwycił drobną, drżącą jéj rękę.
— Co przyrzekasz? — mówił gwałtownie i zarazem czule — pani! gwiazdo moja! ideale mój! powiedz, co mi przyrzekasz! Niech usłyszę z ust twoich wyrok, który uczyni mnie najszczęśliwszym z ludzi, albo zaprowadzi tam, gdzie wszystko się kończy… tam, gdzie śmierć lodowata uspokoi to serce...
Na wyraz: śmierć! dziewczyna drgnęła znowu.