Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 232.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stąpiła do niéj bliżéj jeszcze, ale zaledwie spójrzała w twarz jéj, zwróconą do ognia, zawołała z przestrachem:
— A cóż ci to jest, kochańciu? — wyglądasz jak statua jaka, ogniem nadziana!
Naiwny wykrzyk ten pani Róży trafnie jednak odmalował powierzchowność młodéj dziewczyny taką, jaką w istocie ukazywała się ona w téj chwili. Rysy jéj były sztywne, skamieniałe jakby, a na tle głębokiéj bladości, która je okrywała, jaskrawo odbijały leżące na policzkach różowe plamy, i z pod ściągniętego nieco łuku brwi wązkich, suchym, złotawym blaskiem paliły się ciemne, szkliste źrenice. Czerwone światło ogniska obejmowało nieruchomą postać tę, i migocące smugi rzucało na czarne uploty jéj włosów, i powłóczystą tkaninę jéj sukni. Żancia wyglądała w téj chwili, jak posąg, przez którego oczy i z-za przezroczystéj powłoki jego przebija się łuna roznieconych wewnątrz płomieni. Pani Róża, przelękniona i domyślająca się rozmaitych „awantur i okropności”, pochwyciła ją za obie ręce.
— No, mów-że, kochańciu! — zawołała — co się tam stało, żeś taka zalterowana? mów-że, rybko moja! przemów choćby jedno słowo, bo gotowam pomyśléć, że chcesz w ten ogień wskoczyć... Co ci ojciec powiedział...
Żancia po raz piérwszy, odkąd tu była, zwróciła