dźwięczała w uprzednich słowach jego, cisnących mu się na usta bezładnie i tłumnie. Gdy postawił na stole wypróżniony kielich, śmiejące się usta jego drgały, w rozpłomienionym wzroku błyskały zimne i ostre światła, znamionujące pierwsze urodziny cynizmu, tego owocu zwątpienia o sobie i innych, głębokiego uznania własnej niemocy, zrzeczenia się praw do wszystkiego, co trudne, wielkie, wysokie. Wkoło stołu rozległy znowu rozmowy i wykrzyki, niechętne uwagi i niedbałe śmiechy; ale Jan Brochwicz nic już więcej nie słyszał i nie widział. Z wysileniem niezmiernem oderwał on wzrok od twarzy, syna, i bardzo powolnym krokiem wyszedł do pustej, obszernej sali. Po twarzy jego bladej okrytej wyrazem niezmiernego przerażenia i głębokiej boleści, toczyła się gruba i ciężka łza.
∗ ∗
∗ |
W pół godziny potem, Jan Brochwicz siedział w bawialnym salonie mieszkania swego, zamyślony i znękany; zdawało się, że przez ten wieczór postarzał lat kilka, tyle bruzd fałdowało czoło, tak głęboka, gryząca troska napełniała mu oczy. Pani Hermina przechadzała się po salonie, blada także, z brwią ściągniętą i wzrokiem wbitym w ziemię.