Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 287.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rał, myśląc o nim i patrząc na niego, pocieszałem się nadzieją, że dzieci nasze naprawią to, czegośmy dźwignąć nie zdołali... że będą one szczęśliwsze od nas... I cóżem dziś zobaczył? cóżem posłyszał?
Pochylił twarz na obie dłonie i milczał znowu. Pani Hermina siedziała też w milczeniu z pochyloną twarzą i zwrokiem wlepionym w ziemię. Po pustym, cichym i na-pół ciemnym salonie, miarowy i wyraźny rozchodził się tentent zegara.
Brochwicz podniósł głowę i, nie patrząc na żonę, z oczyma szklisto wpatrzonemi w przestrzeń, wymówił z wolna:
— Bóg świadkiem moim, że czyniłem dla niego wszystko, co mogłem i umiałem? Ale... musiałem coś zaniedbać, o czemś zapomnieć... Nie zepsuli go, jak bywa z innymi, ludzie i okoliczności... nie! nie! po dwuletniem oddaleniu i pobycie w wielkich ogniskach życia i zepsucia, wrócił do nas poczciwy, rozważny, kochający, i teraz dopiero, przy pierwszym kroku, uczynionym w życiu praktycznem i samodzielnem, opanował go szał jakiś dziwny, zniechęcenie, zwątpienie... Czyż-by nie umiał żyć i działać?... Dlaczego? Kto temu winien?
Ostatnie wyrazy wymówił cicho, ale z taką boleścią, z taką trwogą w głosie, że pani Hermina podniosła na męża