Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 339.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wcale, i że od człowieka takiego, jak on, nic innego spodziewać się nie mógł.
Siedzieli znowu oboje przed dogasającém ogniskiem: córka z głową pochyloną na kolanach ojca, ojciec pogrążony w głębokiéj, posępnéj zadumie. Kwadrans upływał po kwadransie, cisza głęboka panowała w starym dworku i wokoło. Ciszę tę przerwał raz odzywający się w przyległéj izbie płacz dziecka. Żancia uczyniła poruszenie, jakby powstać i biedz chciała, ale jednocześnie dało się słyszéć śpieszące dreptanie jakichś stóp, w stare pantofle naprędce obutych, a po chwili z płaczem dziecka zmieszał się miarowy stuk poruszanych biegunów kolebki i usiłujący nucić ochrypły głos kobiecy...
— To ciocia Rózia usypia moje dziecko! — szepnęła Żancia.
Była to w istocie pani Róża, która tam w na-pół ciemnym pokoju siedziała przy kolebce dziecka i, obu rękoma otulając je starannie od chłodu, usiłowała zanucić nad niém którą z tych piosnek, jakiemi piastunki usypiają zwykle niemowlęta. Żadna jednak z łagodnych i prostych melodyi tych nie przybywała ku niéj, a natomiast do ust jéj i pamięci tłoczyły się, niby echa przeszłości całéj, nuty i słowa czułych i romansowych pieśni. Daremnie walczyła z natrętnemi temi echami, daremnie siliła się na naśladowanie monotonnych, przeciągłych tonów,