Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 342.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rzuconego na sprzęt jakiś instrumentu, i wszystko umilkło.
Młoda kobieta smutnie znowu pochyliła głowę.
— Zmęczony dziś był zanadto... — wymówiła po chwili — nie miał dość natchnienia, ale przyjdzie chwila...
Zamknęła oczy i, trzymając w obu rękach dłoń ojca, z głową złożoną na jego kolanach, usnęła, czy marzyła. Oblana różowym blaskiem żaru, wyglądała teraz, jak istota z duszą zachwyconą wiecznie, z ciałém słabém i omdlałém, z ustami niewinnego dziecka i czołem znużonéj, zwiędłéj kobiety.
Jan Brochwicz patrzał na ten uroczy niegdyś, dziś tak smętny i marnie więdnący kwiat jego domu. Jego domu! cóż stało się z tym domem, także tak drogim mu, w poświęconéj ziemi chroniącym spopielałe zwłoki wielu pokoleń przodków jego, z tym domem, w którym wypiastowała go na ręku swych troskliwych matka najlepsza, w którym stały niegdyś kolebki dzieci jego, otoczone z serc rodzicielskich wysnutą przędzą złocistych nadziei? Mieszkali w domu tym przybysze obcy, rozlegała się w ścianach jego mowa, przodkom jego nieznana... Cóż stało się z pierworodnym synem jego, z tym młodzieńcem o białém czole, łagodném oku, który chlubą jego był niegdyś, radością, nadzieją?
Oto czoło jego nie było już białém, ani oko łagodném. Na piérwszém wystąpiła niejedna już skaza i plama,