Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

Płacić mi miała... przyrzekała, przysięgała, po rękach całowała... Zlitowałam się nad tą niegodziwą... wzięłam... poszła — i tyle już ją widziałam... Na oczy moje już ją nie widziałam... Zginęła, jakby w wodę wpadła... Cóż? na dwór dziecka nie wyrzuciłam, na ulicę nie wygnałam... hoduję, karmię, przyodziewam... a pociechy z tego żadnéj nie mam. Ponure to, krnąbrne, chaty nie lubi, po cmentarzu wciąż się włóczy i... kradnie!
Mówiła dłużéj jeszcze, długo bardzo, podnosząc wciąż głos, chrypiąc i ciężko dysząc. Jedno i to samo powtarzała po wiele razy. Złorzeczyła przedewszystkiém matce, która jéj dziecko swe na kark rzuciła, a sama jak poszła, tak poszła.
— I co z nim będzie? — zakończyła; — my z Łukaszem nie długowieczni, edukować go nie mamy za co, ani téż wiemy jak... Zamrzemy, i co potém? pójdzie to na włóczęgę po świecie i jeszcze, nie daj Boże, złoczyńcą jakim zostanie... Ot! nieszczęsne stworzenie i dość!
Ostatnie wyrazy wymówiła znacznie już łagodniéj, odwróciwszy się twarzą do ognia, smutnie głową wstrząsała.
Sylwek nie zakrywał już twarzy dłońmi. Oschłemi już i szeroko otwartemi oczami wpatrywał się w Anastazyą i widać było, że mowy jéj słuchał, słuchał, słuchał, z wielkiem natężeniem wszelkich swych władz umysłowych. Nieruchome źrenice jego pełne były jakiejś mętnéj, głębokiéj zadumy.
Kępa słuchał téż mowy Anastazyi, ale z roztargnieniem widocznem. Wpatrywał się wciąż w twarz Sylwka i zcicha mówił do siebie:
— Dziwne podobieństwo! dziwne, dziwne...
Potém, z nagłém uniesieniem i ze łzami, które mu do oczu nabiegły, całować począł usta, czoło i policzki dziecka.