Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

grywały mu i dzwoniły kędyś w oddali, w powietrzu, czy pod niebem, czy w gałęziach drzew, śród których słońce zaciągało złote struny. Wiedział już, że płakał z żądzy widzenia uśmiechów ludzkich, do niego zwróconych, i posiadania pięknych, błyszczących bucików i skosztowania wielkich czerwonych jabłek... Czerwone jabłka wywołały mu przed wyobraźnią, zasłyszane wczoraj, opowiadanie podróżnego o polach, oblanych falującemi zbożami, niby złotém morzem, i stojących pośród nich białych domach. Dokoła domów było wiele, wiele drzew rozłożystych, osypanych jabłkami, niby czerwoną rosą. „Kto tam mieszka, w tych domach, i te jabłka je?“ — zapytał siebie Sylwek, a w odpowiedź niby zaszumiał mu w uchu szept Kępy: „pamiętaj, że to wina jednego z tych, którzy tam mieszkają.“ Znaczyło to, że, gdyby nie jeden... z tych, onby tam mieszkał i te jabłka jadł. Natychmiast, z jakiegoś kątka umysłu jego wybiegło pytanie: „A kto on taki... ten?...“ Po chwili, zaciskając pięści, dodał: „Ten... co skrzywdził...“
I na tym wyrazie urwał się wątek myśli, utknęła wyobraźnia Sylwka. Kwadranse upływały. Nad światem zapadała noc. Do izby, cichéj i ciemnéj jak grób, przez szybę zbielałą od mrozu, wdarł się wązki promień wschodzącego księżyca, zaigrał na przegniłych ramach okna i, spłynąwszy po glinianéj pobłodze aż w samą głąb’ izby, bladém światłem swém oblał dziecię, u stóp wielkiego pieca na ziemi siedzące. Plecami przyparty do spleśniałéj ściany, nagiem, brunatném ciałem świecącéj z za podartéj odzieży, ze zjeżoną we wsze strony gęstwiną czarnych włosów, Sylwek nieruchomą źrenicą patrzał w ciemność, głową wstrząsał na podobieństwo starców, wyrzekających na świat i losy, i szeptem, pełnym głębokiego przeświadczenia, powtarzał: krzywda! krzywda! krzywda!