Strona:PL Feta w Coqueville (Émile Zola) 021.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

wściekły, groził oceanowi z wybrzeża pięścią. Pan Mouchel tymczasem czekał. Margot z połową mieszkańców wioski stała na brzegu, przypatrując się ostatnim spazmom burzy, pełna gniewu, równie jak ojciec, na niebo i morze.
— A gdzież „Wieloryb“? — spytał ktoś.
— Tam za cyplem — odparł La Queue. — Jeżeli ten szkielet zdoła i tym razem dobić się do przystani, będzie to istny cud.
Wzgarda dla łodzi wrogów dławiła go jak zawsze. Po chwili dodał, że to jednak prawie dla takich Mahéów narażać skórę w podobny czas. Kiedy ktoś groszem nie śmierdzi, wszystko mu jedno, czy go czart weźmie, czy nie. Co się jego tyczy, woli nie dotrzymać słowa panu Mouchel, niżli nadaremnie nadstawiać karku.
Tymczasem Margot nie przestawała przypatrywać się występowi skały, po za którym miał się znajdować „Wieloryb.“
— Ojcze! — spytała, — a tamci złapali też co?...
— Oni?!... — wrzasnął. — Dajże pokój.
Pomiarkowawszy się wszakże na widok szyderczej miny „cesarskiego“, dodał nieco łagodniej:
— Zresztą nie wiem, czy złapali czy nie, ale ponieważ nigdy, nic nie łapią, zatem...
— Może też właśnie dziś powiodło im się złapać... — bąknął złośliwie „cesarski.“ — Obaczymy to przecie...
Już miał się La Queue odciąć polowemu