Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/50

Ta strona została przepisana.

Niezwykły-bo zaszedł w Szumiącéj Osadzie wypadek. Odwiedziny śmierci przestały tu być wprawdzie nowością, lecz tym razem wraz ze śmiercią zjawił się gość inny, nieoczekiwany: żywa dusza wciskająca się do Osady ab initio... stąd to i niezwykłe zamieszanie.
— Pójdź no tam Stumpy — odezwał się do jednego z gapiących się obywatel znany w osadzie pod imieniem Kentuck — wszakżeś praktyk, zobacz, czybyś nie potrafił czasem jéj pomódz?
Propozycya nie była bezzasadną. Stumpy, jak wieść niosła, bywał w oddalonych gdzieś krajach ojcem dwóch naraz rodzin i właśnie z tego powodu oskarżony o rozminięcie się z pewnemi prawnemi przepisami, zawinął aż do Szumiącéj Osady.
Drzwi szałasu zawarły się za zaimprowizowanym akuszerem; pozostali, w oczekiwaniu następstw, usiedli paląc spokojnie fajki.
Było ich ze stu: paru znanych zbiegów przed karcącą sprawiedliwością, paru patentowanych kryminalistów, wielu przeróżnych stopni przestępców, ani jednego, któryby pozostawał w zupełnéj zgodzie z prawami, kędyś tam, na starym lądzie, obowiązującemi ludzi. Napróżno jednak szukalibyście na twarzach ich i w zewnętrznych cechach śladów przeszłości lub skrytych usposobień każdego. Herszt zbiegów pod bujnemi płowemi kędziorami rafaeliczne miał czoło; szuler Oakhurst podobnym był do melancholijnego Hamleta, a znany z nieustraszonéj waleczności Job, drobny i wiotki, głos miał cichy i nieśmiałe dziewicze ruchy. Może przy bliższém rozpatrzeniu okazałyby się u ludzi tych małe braki szczegółów, jako to uszu, oczu, palców u rąk i nóg, lecz nie uderzało to bynajmniéj na pierwszy rzut oka. Samson osady u prawéj ręki miał tylko trzy palce, najsławniejszy strzelec był jednooki.
Tak wyglądali zebrani przed szałasem osadnicy. Osadę, zagłębioną w trójkątnéj kotlinie, okalały z dwóch stron wzgórza, z trzeciéj rzeka. Jedyne wyjście stanowiła stroma ścieżka naprzeciw szałasu pnąca się na szczyt skalistego wzgórza. Teraz osrebrzał ją księżyc. Z szałasu, z twardéj ławy, na któréj spoczywała, chora mogła ją dostrzedz wijącą się srebrną nicią coraz wyżéj, wyżéj... aż precz ku gwiazdom błyszczącym na wieczornym nieboskłonie.
Stos palących się suchych sosnowych gałęzi rozweselał zebrane u drzwi szałasu towarzystwo. Stopniowo wracała im zwykła lekkomyślność. Krzyżowały się zakłady co do przypuszczalnego rozwiązania sytuacyi: „trzy przeciw czterem, że Sal wyżyje“ — A jakich włosów, jakiéj płci będzie nowonarodzone dziecię?" — „Czy tylko będzie żywe?“
Gdy tak w najlepsze rozwijały się domysły, zakłady, rozprawy, stojący bliżéj szałasu wydali okrzyk i wszyscy nagle umilkli. Nad