Strona:PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 067.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Upłynął tydzień, drugi, trzy tygodnie. Żadnej zmiany. Staw wielki, zamarznięty, patrzał w niebo martwą źrenicą; w powietrzu unosiły się mgły wilgotne, zimne; ciemne chmury wron, bez krakania, milczące, przeciągały ponad białą ziemią. Wszystko spać się zdawało.
Wtem błysnął promień słońca, przemknął po jeziorze, które zajaśniało, niby żywe srebro; białość pól pociemniała, wierzchołki pagórków wysunęły się ciekawie z pod śniegu. Lecz biała postać starca pozostała wyczekująca na najwyższem wzgórzu, z oczyma zwróconemi w stronę południową. I patrząc tam, nie widział, jak kobierzec Zimy znikał nieznacznie, cieniał, tonął w ziemi, aż tu i owdzie ukazały się miejsca zielone, na których zaroiło się zaraz od wróbli.
— Kiwit! kiwit! — Czy to Wiosna już przybywa?
— Wiosna! — powtórzyło długie, długie echo, a wiatr niósł je daleko, przez łąki i pola, przez lasy ciemne, pełne mchów zielonych, które garbiły się na starych drzewach.
Nagle z południa, w jasnych blaskach słońca ukazały się dwa pierwsze bociany; niosły na skrzydłach dwoje ślicznych dzieci: chłopczyka i dziewczynkę. Stanęły na łące, a dzieci zeskoczyły z nich leciuchno i tuląc się do matki-ziemi, ucałowały ją na powitanie.
Potem szły dalej, wziąwszy się za ręce, a gdzie stąpiły ich nóżki maleńkie, kwiat wyrastał z pod śniegu. Pełne uśmiechów, biegły wesoło do wzgórza, gdzie siedział biały starzec, i radośnie rzuciły się ku niemu.
Ale w tej samej chwili gęsta mgła wilgotna zakryła wszystko; nic widać nie było. — Wtem zahuczał gwałtownie wiatr potężny, uderzył czołem w ciężki płaszcz mgły szarej, rozerwał go, poszarpał. Zajaśniało słońce ciepłe