Strona:PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 301.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ronach przerzucały wiszące mosty między gałęziami, budowały pałace z kryształowych nici; a kiedy rosa skropiła je lekko i błysnął promyk księżyca, jaśniały te budynki fantastyczne brylantowemi blaski.
Wszystko to trwało aż do wschodu słońca. Kiedy rozpierzchły się nocne ciemności, płoche elfy zasnęły w kielichach kwiatowych, a wiatr pozrywał ich wiszące mosty i tęczowe pałace.
Janek wyszedł z lasu i szedł teraz drogą, kiedy usłyszał za sobą wołanie:
— Hej, towarzyszu, dokąd, jeśli łaska?
— Przed siebie — odparł Janek. — Jestem sam na świecie, więc idę szukać szczęścia przy Boskiej pomocy.
— To możemy iść razem — odparł obcy. — Jeśli się zgodzisz?
Janek zgodził się chętnie i poszli dalej razem, a wkrótce polubili się szczerze. Nieznajomy był człowiek dobry, a przytem o wiele mądrzejszy od Janka, który podziwiał jego doświadczenie. Musiał on wiele podróżować w życiu, bo wszystko znał i wiedział, a opowiadać umiał bardzo zajmująco.
W południe znaleźli rozłożyste drzewo i usiedli, aby odpocząć i posilić się trochę. Rozmawiając, spostrzegli wychodzącą z lasu staruszkę jakąś, drżącą, pochyloną, wspartą na kiju. Na plecach niosła wiązkę suchych gałązek na opał, które zebrała w lesie, a z fartucha wyglądały jej trzy różdżki. Szła, opierając się na krzywym kiju, krokiem niepewnym; wtem poślizgnęła się, krzyknęła głośno i upadła. Biedna staruszka złamała nogę.
— Musimy ją odnieść do domu — rzekł Janek, zwracając się do towarzysza.