Strona:PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 311.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czasu do czasu odzywały się, wydzwaniając poważnie godziny. Gdy wybiło trzy kwadranse na dwunastą, okno królewny otworzyło się cichutko, a ona sarna wyleciała z niego na wielkich czarnych skrzydłach, w białym płaszczu i popłynęła szybko w stronę wielkiej góry. Lecz towarzysz podróży Janka w tej samej chwili stał się niewidzialnym i lecąc za nią, smagał ją rózgą tak mocno, że krew płynęła jej z pleców. To była podróż! Wiatr unosił w górę biały płaszcz księżniczki, jak żagiel wielki, i miotał nim na wszystkie strony, a księżyc świecił dziwnie.
— A to grad! Okropny grad! — narzekała księżniczka przy każdem uderzeniu i starała się lecieć coraz prędzej. Nakoniec dopłynęła do ogromnej góry i zapukała trzy razy. Rozległ się grzmot przeciągły, góra otworzyła się szeroko i królewna z niewidzialnym swoim towarzyszem dostali się do środka.
Tutaj szli najpierw długim korytarzem, którego ściany dziwne wydawały światło: pełzało po nich we wszystkich kierunkach mnóstwo ogromnych, świecących pająków, przez co wyglądały jak z żywego ognia. Następnie weszli do olbrzymiej sali, zbudowanej wspaniale ze srebra i złota. Ogromne kwiaty, niby słoneczniki, świeciły na jej ścianach purpurowym albo błękitnym blaskiem, ale nikt dotknąć ich nie mógł, ponieważ łodygi stanowiły wstrętne, jadowite żmije, które zionęły z paszczy ogień w kształcie kwiatów. Sufit też okrywały błyszczące robaczki świętojańskie i sine nietoperze, które wciąż biły cienkiemi skrzydłami.
Wszystko to było straszne.
Prawie na środku sali stał tron ze szkła mlecznego, oparty na szkieletach końskich, wysadzanych ogniście błyszczącymi pająkami. Poduszki stanowiły małe czarne