Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0150.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—  144  —

— Bogdajeś ty się był nie rodził.
— Mówiliście już kasztelanowi — rzekł Zbyszko — iże swoją głowę za moją oddajecie.
— Zkąd wiesz?
— Powiadał mi pan z Taczewa.
— To i co z tego?
— Co z tego? A cóż wam kasztelan rzekł, że hańbaby spadła na mnie i na cały nasz ród. Żali nie większaby jeszcze hańba była, gdyby ja ztąd uciekł, a was tu na pomstę prawu zostawił?
— Na jaką pomstę? Co mnie prawo uczyni, kiedy ja i tak zamrę? Miejże rozum, na miłosierdzie Boże!
— A toć tem bardziej. Niech-że mnie Bóg pokarze, jeśli ja was starego i chorego tu opuszczę. Tfu, hańba!...
Nastało milczenie; słychać było tylko ciężki, rzężący oddech Maćka — i nawoływania łuczników, stojących na straży przy bramach. Na dworze uczyniła się już noc głęboka.
— Słuchaj — ozwał się wreszcie Maćko złamanym głosem — nie była hańba kniaziowi Witołdowi uciekać tak z Krewa — nie będzie i tobie...
— Hej! — odrzekł z pewnym smutkiem Zbyszko — wiecie, kniaź Witołd, wielki kniaź: ma ci koronę z rąk królewskich, bogactwo i panowanie — a ja, ubogi szlachcic — jeno cześć...
Po chwili zaś zawołał, jakby z nagłym wybuchem gniewu:
— A to nie rozumiecie, że was takoż miłuję, i że waszej głowy za swoją nie dam?