Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0237.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

bestyę, a jednocześnie głos jakiś zawołał mu nagle tuż nad uchem:
— Toporem!...
Zbyszko w uniesieniu walki ani na jedno mgnienie oka nie zastanowił się, zkąd mu niespodziewana pomoc nadeszła, natomiast chwycił topór i ciął strasznie. Trzasnęły raz widły złamane ciężarem i ostatnią konwulsyą zwierza — ów zaś zwalił się jakby piorunem rażony na ziemię i począł na niej chrapać. Lecz zaraz ustał. Nastała cisza, przerywana tylko głośnym oddechem Zbyszka, który wsparł się o sosnę, gdyż nogi chwiały się pod nim. Po chwili dopiero podniósł głowę, spojrzał na stojącą obok siebie postać — i przeląkł się, myśląc, że to może nie człowiek.
— Ktoś jest? — zapytał niespokojnie.
— Jagienka! — odpowiedział cieńki niewieści głos.
Zbyszko aż zaniemówił ze zdziwienia, oczom własnym nie wierząc. Ale wątpliwości jego nie trwały długo, gdyż głos Jagienki ozwał się znowu:
— Nakrzesam ognia...
Wraz ozwał się szczęk krzesiwa o krzemień, iskry poczęły się sypać i przy ich migotliwym blasku ujrzał Zbyszko białe czoło, ciemne brwi i wysunięte naprzód usta dziewczyny, które dmuchały w zatloną hubkę. Wówczas dopiero pomyślał, że ona przyszła do tego boru, żeby mu dać pomoc, że bez jej wideł mogłoby być z nim źle — i poczuł tak wielką wdzięczność dla niej, że nie namyślając się długo, ucałował jej rękę.