Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0430.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz Zbyszko przytulił po raz ostatni Danusię do piersi i trzymał ją długo, dopóty, dopóki tchu starczyło i dopóki księżna nie oderwała jej od niego, aby ją przebrać na drogę.
Tymczasem rozedniało zupełnie. We dworcu rozbudzili się wszyscy i poczęli się krzątać. Do Zbyszka wszedł Czech, giermek, dowiedzieć się o zdrowie i spytać o rozkazy.
— Przyciągnij łoże do okna — rzekł mu rycerz.
Czech przyciągnął z łatwością łoże do okna, ale zdziwił się, gdy Zbyszko kazał mu je otworzyć — usłuchał jednak tego rozkazu, nakrył tylko pana własnym kożuchem, gdyż na dworze chłodno było, choć chmurno — i padał śnieg miękki a obfity.
Zbyszko począł patrzeć: na dziedzińcu przez lecące z chmur płatki śniegowe widać było sanki w okół nich siedzieli na zszerszeniałych i dymiących koniach Jurandowi ludzie. Wszyscy byli zbrojni, a niektórzy mieli blachy na kożuchach, w których przeglądały się blade i posępne promienie dnia. Las zasuło całkiem śniegiem; płotów i kołowrota prawie nie można było dojrzeć.
Danusia wpadła jeszcze do izby Zbyszka, cała już zakutana w kożuszek i lisią szubę; jeszcze raz objęła za szyję i jeszcze raz rzekła mu na pożegnanie:
— Chociaż i odjeżdżam, tom twoja.
A on całował jej ręce, policzki i oczy, które ledwie było widać z pod lisiego puchu, i mówił: