Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0451.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szybciej i pewniej, że miał przy sobie psa, już poprzednio z drogą obeznanego. Na otwartem polu wicher począł znowu siec ich ostro po twarzach, głównie jednak dla tego, że jechali w cwał. Gościniec był kopny, miejscami zaś tak zawiany, że trzeba było zwalniać, gdyż konie zapadały po brzuchy. Ludzie książęcy pozapalali pochodnie, kaganki, i jechali wśród dymu i płomieni, w które wiatr dął z taką siłą, jakby je chciał oderwać od smolnych szczap i ponieść na pola i bory. Droga była daleka — minęli osady bliższe Ciechanowa, a następnie Niedzborz, poczem skierowali się w stronę Radzanowa. Za Niedzborzem burza poczęła jednak uciszać się rzeczywiście. Uderzenia wichru stały się słabsze i nie niosły już w sobie całych tumanów śnieżnych. Niebo pojaśniało. Z góry sypał jeszcze czas jakiś śnieg, ale wkrótce ustał. Potem, tu i owdzie, w szczelinach chmur błysnęła gwiazda. Konie poczęły parskać — jeźdźcy odetchnęli swobodniej. Gwiazd przybywało z każdą chwilą i brał mróz. Po upływie kilku pacierzy uciszyło się zupełnie.
Pan de Lorche, który jechał obok Zbyszka, jął go pocieszać, mówiąc, że niezawodnie Jurand w chwili niebezpieczeństwa myślał przedewszystkiem o ocaleniu córki, i że choćby wszystkich odkopali zmarłych, ją znajdą niezawodnie żywą, a może śpiącą pod skórami. Ale Zbyszko mało go rozumiał, a wreszcie nie miał czasu go słuchać, gdyż po niejakiej chwili, przewodnik, jadący na przedzie, skręcił z gościńca.