Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/101

Ta strona została przepisana.

Nastąpiło milczenie. Siedzieliśmy, uważnie wsłuchani w dochodzący z zewnątrz hałas, niby szum ulicznego zgiełku, niby łoskot wielkiej fabryki.
Bezmyślnie wyszukiwałem rytmu w tym szumie, przyczem szybko wydzieliłem zeń jakiś nowy dźwięk, odrębny, bardzo słaby, jakby tarcie gałązki o ramę okna, albo skakanie ptaszka w klatce. Mimo usiłowań nie mogliśmy dojść, co to za dźwięk i skąd się bierzc. Otaczała nas nieprzejrzana ciemność.
Po chwili rozległ się niby szczęk otwieranego zamka i na tle zupełnej ciemności ukazała się jakby wisząca w powietrzu, wąska linja światła.
— Patrz, patrz! — szepnął Cavor.
— Co to jest?
— Nie wiem.
Czekaliśmy w milczeniu.
Biała linja stawała się coraz szerszą i bledszą. Wyglądała jak błękitne światełko, padające na białą ścianę. Po jednej stronie widniały głębokie wręby. Odwróciwszy się, by zakomunikować to Cavorowi, ze zdumieniem ujrzałem, że jedno jego ucho jaskrawo było oświecone, kiedy całe ciało tonęło w ciemności. Wykręciłem głowę jeszcze bardziej, o ile pozwoliły na to więzy.
Nagle szpara, wpuszczająca światło, rozszerzyła się, ukazując ramy otwieranych drzwi, z poza których bił blask jasnobłękitny. Na progu stała jakaś maleńka, śmieszna figurka.
Konwulsyjnie staraliśmy się odwrócić — napróżno. Siedzieliśmy więc, odwróciwszy głowy ku drzwiom.
Figurka, stojąca na progu, wydała mi się zrazu jakimś krępym czworonogiem ze spuszczoną wdół głową. Przyjrzawszy się uważniej, dostrzegłem cie-