Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/108

Ta strona została przepisana.

są i ciekawi. Zaczną oglądać aparat, wejdą do wnętrza, popróbują zasunąć żaluzje i... jazda! To znaczy dla nas tyle, co: pozostać do końca życia na księżycu! Dziwny los, ciekawa przyszłość...
— Djabliby wzięli twoją ciekawą przyszłość! — zawołałem; zabrakło mi słów.
— Słuchaj, Bedford — mówił. — Zgodziłeś się dobrowolnie wziąć udział w wyprawie.
— Aleś mi przedstawiał różne widoki.
— Przy takich widokach ryzykuje się zawsze.
— Zwłaszcza, jeśli się je podejmuje bezbronnym i nie obliczywszy wszelkich ewentualności.
— Trudno. Tak byłem zajęty pracą nad aparatem. Wszystko tak przyszło niespodziewanie.
— Zwłaszcza dla mnie, myślisz.
— Nie, głównie dla mnie. Skądże mogłem przypuszczać, zajmując się molekularną fizyką, że znajdę się tutaj ni stąd ni zowąd.
— Ach, ta przeklęta przyroda — krzyczałem. — To prawdziwy szatan. Mieli słuszność średniowieczni kapłani i prześladowcy. Głupie są wszystkie badania dzisiejsze. Ludzie zagłębiają się w nie po uszy, szukając zdobyczy. A ona obdarzonych niemi w miazgę druzgocze. Stare rany i nowa broń — to rzuca ludziom nową religję, to nowe socjalne idee nato, by wnet puścić wszystko z dymem i wzamian dać im nędzę!...
— W każdym razie kłótnia ze mną nic ci nie pomoże. Te stworzenia, ci selenici albo jak ich tam nazwać można — powiązali nam ręce i nogi. Gniewaj się, nie gniewaj, ale z tem musisz się liczyć... Mamy przed sobą wypadki, wymagające całego spokoju i krwi zimnej.