Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/116

Ta strona została przepisana.

Oczywiście! — odrzekł, zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.
Z trudem i wielkim wysiłkiem, gdyż mieliśmy związane ręce, udało nam się stanąć na nogach, Selenici nietylko nie przeszkadzali nam, ale usunąwszy się dyskretnie, zaczęli znów swoją rozmowę, widocznie zadowoleni. Gdyśmy wstali wreszcie, gruby selenit zbliżył się, dotknął naszych policzków i podszedł ku drzwiom, jakby wskazując drogę. Znak ten był dość wyraźny, bez wahania udaliśmy się za nim. U samych drzwi spotkaliśmy czterech innych, znacznie wyższych, odzianych jak ci, których widzieliśmy w kraterze, pędzących księżycowe krowy w cylindrowatych kolczastych hełmach i pancerzach. Każdy z nich trzymał dzidę z ostrzem zrobionym z tego samego, co garnuszki i kajdany, szarego metalu. Otoczyli nas po dwóch z każdego — boku, niby konwój. W takiem towarzystwie wyszliśmy z naszego więzienia na obszerną, jasno oświetloną przestrzeń.
Nie odrazu mogliśmy ją obejrzeć. Z początku uwagę naszą przykuwały ruchy i zamiary otaczających nas selenitów oraz konieczność trzymania na wodzy muskułów, aby ich zbyt nagłemi ruchami nie niepokoić i nie przestraszać, a tem samem nie stawić siebie w nieprzyjemne położenie. Gruby selenit szedł naprzód, całkiem zrozumiałemi znakami zachęcając nas do naśladowania go. Jego dzióbowate oblicze szybko zwracało się ku jednemu lub drugiemu z nas, jakby pytając, czy rozumiemy jego chęci. Jakiś czas, jak rzekłem, zwracaliśmy tylko na nich uwagę.
Tak ułożywszy z nimi stosunki, zaczęliśmy oglądać się naokoło. Okazało się, że tu było źródło tego