Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/122

Ta strona została przepisana.

zauważył coś wówczas, to wyleciało mi z pamięci, myśli moje krążyły przy kajdanach i selenitach, zwłaszcza tych czterech, którzy nas otaczali. Zrazu szli razem z nami w pewnem oddaleniu, potem zastąpiło ich trzęch innych, a oni zbliżyli się ku nam na odległość ręki. Wzdragałem się jak koń przed uderzeniem bata, gdy szli obok nas. Gruby selenit z początku idący po prawej stronie, poszedł znów naprzód.
Obraz tego pochodu dziwnie jasno utkwił mi w pamięci. Przede mną — sylwetka Cavora, postępującego z pochyloną głową i zgiętemi plecami; poza nim to z jednej, to z drugiej strony ukazywała się figurka bezustannie oglądającego się grubasa, po bokach — ślepiaste głowy strażników, uzbrojone kolcami, a wszystko to zalane fantastycznym, sinym blaskiem. Mimo wielu wrażeń, jakie odnosiłem, przypominam sobie, że szliśmy w dół wąskiego rowu czy żlebu, napełnionego tą samą siną, fosforyzującą materją, płynącą z wielkiej maszyny. Szedłem właśnie brzegiem rowu i mogę zapewnić, że ciecz ta mimo bijącego od niej jasnego światła, nie wydawała ze siebie najmniejszego ciepła.
Klang, klang, klang! — znowu przechodzimy pod rozbujanemi dźwigniami jakiejś innej, olbrzymiej maszyny, wreszcie wstępujemy w szeroki tunel, głucho oddający głos naszych kroków. Gdyby nie świetlny potok, w tunelu byłoby całkiem ciemno. Gigantyczne cienie biegają po nierównych jego ścianach i suficie. Gdzie niegdzie skrzą się stalaktytowe kryształy, gdzie niegdzie rozszerza się w pieczary, rozgałęziające się w ramiona, niknące w ciemnościach.
Tunel powoli zniża się w dół; idziemy nim, zasłuchani w echowy odgłos kroków. Myśli moje wra-