Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/123

Ta strona została przepisana.

cają znów do kajdan. Gdyby się udało je zrzucić? Czy dostrzegą selenici usiłowania moje, a jeśli dostrzegą, co zrobią?
— Bedford — rzekł Cavor — schodzimy coraz niżej, tunel coraz więcej spada.
Jego uwaga wyrwała mnie z zadumy.
— Gdyby zamierzali nas zabić — ciągnął, przystając, by zrównać się ze mną — dawnoby już mogli to uskutecznić.
— Oczywiście.
— Nie rozumieją nas — mówił — wzięli nas na pewno za jakieś dzikie zwierzęta, w rodzaju krów tutejszych. Bliżej przyjrzawszy się nam, dojdą do przekonania, że nie pozbawieni jesteśmy rozumu.
— Popróbowałbyś geometrycznych problemów...
— Być może — odrzekł, po chwili zaś dodał: — Tylko możliwe, że to selenici niższego rzędu, ledwie coś nie coś pojmą.
— Błazny przeklęte! — syknąłem gniewnie, patrząc na ich nieme oblicza.
— Trzeba znosić...
— Cóż nam innego pozostaje?! —
— Może spotkamy się z bardziej pojętnymi. To są zdaje się, krańce ich cywilizowanego świata. Poprowadzą nas coraz głębiej i głębiej, do samego środka, do morza — setkę mil w głąb.
Słowa te przypomniały mi, że nad nami wznosi się skała grubości wielu mil. Miałem wrażenie, że całym swoim ciężarem oparła mi się na plecach.
— Tak daleko od słonecznych promieni i powietrza. W szybach pół mili głębokich duszno.
— W każdym razie tutaj tego nie odczuwamy. Prawdopodobnie — dobra wentylacja! Powietrze