Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/126

Ta strona została przepisana.

Wtem zauważyłem, że zbliżamy się do nagłego spadu, bo strumień kilka jardów przed nami znikł nagle.
W chwilę później dosięgliśmy brzegu, z którego w nagłym zakręcie spadał świetlany potok w taką głębinę, że odgłos jego padania nie dochodził naszych uszu. Gdzieś w nieskończonej głębi widzieliśmy błękitny, mgławy odblask. Szerokości parowu nie mogliśmy ocenić, gdyż drugi brzeg tonął w absolutnych ciemnościach. Widzieliśmy tylko zrąb przepaści naokoło strumienia i występującą zeń cieniutką, wąską deszczułkę, stanowiącą rodzaj kładki, przerzuconej na drugi brzeg.
Chwilę staliśmy z Cavorem nad bezdenną otchłanią, patrząc w błękitną głębię. Przewodnik jednak targnął mnie za rękę, wszedł na mostek i postąpiwszy kilka kroków, stanął, oglądając się na nas. Widząc, że idziemy za nim, odwrócił się i poszedł dalej pewnie i bezpiecznie jak po ziemi. Chwilę jeszcze rysowała się jego ciemna sylwetka wyraźnie, potem kontury zacierały się coraz bardziej... znikł w ciemności. Za sobą dostrzegłem drugą ciemną postać.
— Ładna historja — mruknął Cavor.
Jeden z selenitów przeszedł parę kroków po kładce, oglądał się bez troski o nas. Inni przygotowywali się do przejścia. Oczekująca nas postać przewodnika ukazała się znowu. Wracał, aby zobaczyć, czemu nie idziemy za nim.
— Cóż tam dalej...? — pytałem.
— Nic nie widzę.
— Za żadną cenę nie przejdę.
— Ja również trzech kroków dalej nie zrobię — rzekł Cavor — nawet mając wolne ręce.