Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/127

Ta strona została przepisana.

Spojrzeliśmy na siebie w zwątpieniu.
— Oni widocznie nie doznają zupełnie zawrotu głowy — mówił.
— W takiej ciemności, po tak wąskiej kładce przejść jest niepodobieństwem.
— Zdaje mi się, że oni inaczej wszystko widzą. Obserwowałem ich. Chciałbym wiedzieć, czy zdają sobie sprawę, że dla nas tu za ciemno. Jak to im dać do poznania?
— Za wszelką cenę musimy.
Wydaje mi się, że prowadziliśmy tę rozmowę w smutnej nadziei, że selenici w jakiś sposób nas zrozumieją. Zdawałem sobie sprawę, że wyjaśnienie jest konieczne; spojrzawszy na ich twarze straciłem nadzieję. Porozumieć się ze sobą bezwarunkowo nic mogliśmy. W żaden sposób nie chciałem przechodzić kładki. Instynktownie na pół świadomie zacząłem uwalniać ręce z oków, wykręcając je w różne strony. Stałem właśnie na brzegu mostka, gdy dwaj najbliżsi selenici poczęli mnie lekko naprzód popychać.
W odpowiedzi na zaproszenie przecząco pokiwałem głową. — Nie pójdę — mówiłem — nic nie pomoże. Nie zrozumiecie mnie i tak.
Do dwóch moich strażników szybko przystąpił trzeci, starając się popchnąć mnie naprzód. Byłem zmuszony ruszyć się.
— Mam myśl — zawołał Cavor; znałem już jego myśli.
— Słuchaj! — krzyknąłem do selenity — uspokój się! Taki most dobry dla was, ale my po nim nie pójdziemy.