Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/128

Ta strona została przepisana.

Nie zdołałem dokończyć zdania, uczuwszy uderzenie jakby grubej pałki w plecy — jeden ze strażników użył swojej broni.
To mnie doprowadziło do wściekłości. Zrzuciwszy z pleców swoich ręce jego towarzyszy, odwróciłem się gotów do obrony.
— Djabliby was wzięli! — krzyczałem. Ja wam ludzkim językiem mówię, że nie przejdę tego mostku! Czego się rzucacie? Jeśli jeszcze raz się ośmielicie...
Zamiast odpowiedzi dźgnął mnie znowu. Widocznie i z Cavorem postąpili nielepiej, gdyż w tejże chwili usłyszałem jego krzyk i prośby, choć dotychczas, jak mi się zdaje, ciągle próbował porozumieć się z nimi.
— Słuchaj Bedford — wołał — wpadłem na pomysł!
Długo broniłbym się jeszcze, jednak drugie uderzenie wyprowadziło mnie z równowagi, oswabadzając energję dotychczas wstrzymywaną. Wszelkie chęci i próby tłumaczenia opuściły mnie natychmiast; wściekły od gniewu i strachu nie myślalem o następstwach. Ostatnim strasznym wysiłkiem rozerwałem więzy, które zadzierżgnęły się około mej ręki i ze wszystkich sił uderzyłem napastnika w twarz. Nastąpiła jedna z tych straszliwych niespodzianek, jakich jest pełen świat księżycowy.
Uzbrojona kajdanami pięść jakby przebiła jego głowę; trzasnęła jak bańka, lub bomba napełniona likierem. Roztrzaskane ciało odleciało na jakich dwanaście jardów i spadło na ziemię niby kupa błota. Byłem zdumiony. Nie mogłem uwierzyć, że żyjące stworzenie może być do tego stopnia kruchem. Przez chwilę wydawało mi się to wszystko snem dziwnym.