Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/130

Ta strona została przepisana.

Natychmiast zająłem się oswobodzeniem go z kajdan.
— Gdzie selenici? — szepnął.
— Uciekli. Wrócą zaraz, tylko ich nie widać. Rzucają dzidami. Dokąd pójdziemy?
— Wzdłuż światła, tunelem. Tak myślę.
— Nigdzie indziej.
Rozwiązawszy mu ręce, klęknąłem, by rozwiązać nogi. Nagle — bęc! — przeleciało coś obok nas, do dziś nie wiem co, i wpadło w strumień, rozbryzgując sine błyszczące perły wokoło nas. W tejże chwili zdala po prawej stronie rozległ się świst i głośny syk.
Zerwawszy więzy z nóg Cavora, podałem mu je mówiąc:
— Bij tem — i nie czekając odpowiedzi, wielkiemi krokami wpadłem na ścieżkę, którąśmy przyszli. Miałem straszne uczucia, że te potwory mogą mi z ciemności skoczyć na plecy. Zdawało mi się, że tuż, tuż za sobą, słyszę pościg ich kroków.
Biegliśmy wielkiemi krokami. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że bieg ten, z gruntu różnił się od biegu po ziemi. Tam po skoku spada się zaraz na ziemię, na księżycu zaś unosić się trzeba parę sekund w powietrzu przed upadkiem. Skutkiem wielkiego naszego pośpiechu bieg miał pozór długich pauz, podczas których z łatwością mogłem liczyć do siedmiu i ośmiu. — Skoczysz! i długo musisz czekać na skok następny.
Tymczasem różne myśli błąkały mi się po głowie: — Gdzie selenici? Co zrobią? Czy dojdziemy do tunelu? Czy Cavor daleko jest ode mnie? Czy nie zatrzymali go przypadkiem? — Potem skok się skończy i następuje nowy.