Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/131

Ta strona została przepisana.

Raz ujrzałem selenita, biegnącego przede mną zupełnie jak człowiek; obejrzawszy się ujrzał mnie, krzyknął, rzucił się w bok z drogi i przepadł w ciemnościach. Wydawało mi się, że był to nasz gruby przewodnik, nie mogłem jednak mu się dobrze przyjrzeć. Po pewnym czasie dobiegłem do miejsca, gdzie ściany pieczary zaczęły się zbliżać ku sobie i stały się widoczne. Jeszcze dwa kroki, jeden i znalazłem się w tunelu. Musiałem teraz stosować skoki do wysokości powały. Biegłem aż do zakrętu, tam stanąłem i obejrzałem się za siebie. Dzięki Bogu, Cavor biegł tuż za mną, nagle przy niezręcznym skoku upadł prosto w świetlny strumień i pogrążył się w nim po kolana. Po chwili był w moich objęciach. Przynajmniej teraz straciliśmy nieprzyjaciół z oczu, byliśmy sami.
Zadyszeliśmy się podczas szybkiego biegu. Rozmowa więc nasza toczyła się urywanemi, krótkiemi zdaniami.
— Wszystkoś popsuł — jęczał Cavor.
— Głupstwo! — zawołałem, — Tylko to, albo śmierć!
— Cóż teraz poczniemy?
— Trzeba się schować.
— Gdzie?
— W jednej z bocznych jaskiń.
— A potem?
— Potem — pomyślimy.
— Dobrze, więc jazda.
Pobiegliśmy znów; wkrótce znaleźliśmy się w ciemnem przejściu, rozgalęziającem się w długie galery. Cavor biegł przodem. Po krótkiem wahaniu wybrał jedną z ciemnych grot, schronił się w niej i stanął.