Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/134

Ta strona została przepisana.

szerzają się ku górze. Światło było bardzo silne, zupełnie białe.
— Można się wdrapać — rzekłem do Cavora — podskocz do mojej ręki, wyciągnę cię.
Uchwyciwszy się brzegu szczeliny, podałem mu rękę. Nie widziałem go, ale słyszałem szelest jego ruchów. Po kilku nieudanych próbach zdołał uchwycić się mej ręki, nie był cięższym od małego kotka, bez trudu wciągnąłem go na górę.
— Naprawdę — zawołałem wstając — na księżycu każdy mógłby być gimnastykiem — poczem zacząłem drapać się dalej. Po kilku minutach energicznych wysiłków doszliśmy do miejsca, gdzie szczelina rozszerzyła się, światło błyszczało silniej...
Tylko... światło to nie było dziennem, słonecznem...!
W chwilę później ujrzeliśmy jego przyczynę. Rozczarowany chciałem głową walić o ścianę. Przed nami roztwierała się szeroka, wolna przestrzeń, na której nierównem podłożu wyrastał las maczugowatych grzybów, siejących jaskrawy, srebrzysty blask. Chwilę stałem jak oszołomiony i splunąwszy, rzuciłem się ku nim, zerwałem ich garść, rzuciłem o ziemię i siadłszy na kamieniu, gorzko roześmiałem się. W szczelinie ukazało się czerwone oblicze Cavora.
— Znowu ta przeklęta fosforescencja! — wołałem. — Niepotrzebny pośpiech. Siadaj, jak u siebie w domu; — i gdy rozwodził się nad nowem rozczarowaniem, bez myśli zrywałem grzyby.
— A ja byłem pewny, że to dzienne światło — mówił.
— No, a jakże?! — krzyczałem. — Obłoki, wiatr, niebo, etc. etc.! Czy też ujrzymy jeszcze kiedy to wszystko?