Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/135

Ta strona została przepisana.

Przy tych słowach przed oczami mej duszy zjawił się mały obrazek naszego świata, jak w perspektywie starego, włoskiego pejzażu: ciągle zmienne niebo, szumiące morze, wzgórza zarosłe drzewami, zieleniejące łąki, wreszcie miasta i wioski z kopułami kościołów, błyszczącemi w słońcu. — Przypomnij sobie moją chatkę, Cavor; przypomnij sobie okna, palące się wschodem.
Cavor milczał.
— A tutaj grzebiemy się w jakichś norach... Djabliby wzięli cały księżyc, z jego czarnym oceanem w środku, z martwą ciszą na powierzchni, z nieznośnemi upałami i jeszcze gorszym chłodem! A te ohydne potwory, ścigające nas bez spoczynku, straszni i wstrętni ludzie ze skóry, ludzie-robaki, twory jakiegoś snu okropnego. Ostatecznie mają rację. Jakiem prawem mordujemy ich, zakłócając im spokój? W każdej chwili możemy usłyszeć groźbę ich gongów. Co mamy robić? Dokąd uciekać?
— To twoja wina! — rzekł Cavor.
— Moja wina! Wielki Boże!
— Miałem ideę!
— Na hak z twojemi ideami!
— Gdybyśmy się wzbraniali przejść...
— Pośród dzid...
— Tak. Musieliby nas ponieść.
— Przez most?
— Tak. — Musieliby nas stamtąd ruszyć!
Zacząłem znowu niszczyć grzyby, wtem nagle uwagę moją zajęły kajdany, zwisające jeszcze z mej ręki.
— Cavor — rzekłem, pokazując je — te łańcuchy są złote.