Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/141

Ta strona została przepisana.

wno tak jest, że ta szczelina ciągnie się gdzieś ku górze i wychodzi na powierzchnię. Wiatr wieje w tym kierunku, wskazując nam drogę. Gdyby się nam udało znaleźć dalszy ciąg szczeliny, bardzo możliwa, że nietylko wydostalibyśmy się z tej dziury, gdzie na nas tak polują, ale nawet...
— A jeśli rysa będzie za wąska?
— To wrócimy.
— Tss! — szepnąłem nagle: co to jest?!
Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Znowu dolatywał nas tylko niewyraźny szum, potem rozróżniliśmy w nim dźwięk gongu.
— Zdaje im się, że przerażą nas swoją muzyką jak krowy — rzekłem.
— Idą tunelem, jednak na szczelinę, na pewno nie zwrócą uwagi, przejdą mimo.
Znowu zaczęliśmy nadsłuchiwać.
— Tym razem, prawdopodobnie, mają broń jakąś — szepnąłem. Nagle zerwałem się na nogi pod wpływem nagle zbudzonej myśli:
— Boże mój, Cavor! Przecież na pewno przyjdą tutaj! Dostrzegą błyszczące grzyby, które rzuciłem w szczelinę! Oni...
Nie dokończyłem zdania. Odwróciwszy się, skoczyłem poprzez grzyby na drugi koniec jaskini. Wznosił się w górę, kończąc się znów nieprzejrzanie ciemną rysą. Zrazu chciałem natychmiast wdrapać się po bokach szczeliny, jednak po chwili namysłu wróciłem napowrót.
— Co robisz? — spytał Cavor.
— Chodź tylko prędzej! — zawołałem, zawracając, i zerwawszy dwa świecące grzyby, włożyłem jeden do bocznej kieszeni mego flanelowego surduta,