Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/152

Ta strona została przepisana.

Pamiętam, przestałem się wówczas zastanawiać, w umyśle moim krążyło tylko jedno, niezmienne wrażenie: — Pas ognia; trzeba szukać schronienia. — Nieświadomie powodując się instynktem, wtłoczyłem się między dwa cielska krów i stanąłem tam, chwytając oddech.
Cavora nie widziałem, prawdopodobnie padł gdzieś na ziemię. Po długiej chwili dostrzegłem jego zaczerwienione, potem ociekające oblicze, wynurzające się tuż obok mnie z ciemności.
— Gdzie się włóczysz? — zawołałem — biegnijmy naprzód! — Chciał, widocznie coś rzec, nie słyszałem go jednak i począłem znów biec w głąb pieczary, która zwężała się coraz bardziej i wiła, co z jednej strony utrudniało nam szybki bieg, z drugiej jednak chroniło nas od ciosów dzid, których selenici nie mogli z tyłu ciskać. Czułem, że za chwilę natkniemy się na wielką gromadę selenitów, która wprawdzie nie byłaby dla nas straszniejszą od wielkiego roju mrówek, jednak mogłaby nas zasypać gradem pocisków, a z tem musieliśmy się liczyć. Zacząłem w biegu zdejmować flanelowy surdut.
— Bedford! — krzyknął nagle Cavor.
— Co się stało? — spytałem, oglądając się.
— Białe światło! — wołał, wskazując daleki koniec pieczary, nad cielskami błyszczący.
Rzeczywiście w pieczarze stawało się jaśniej, światło zaś nie miało sinawego odcienia, ale raczej szarawy. Siły moje podwoiły się.
— Trzymaj się bliżej, nie zostawaj w tyle! — zawołałem na Cavora.
W tejże chwili skądś wyskoczył selenit, gwizdnął i skrył się znowu. Biorąc to za umówiony sygnał dla wrogów, natychmiast dałem nurka pod tru-