Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/153

Ta strona została przepisana.

pa krowy i powlokłem za sobą Cavora. Potem nadziawszy swój surdut na drąg, wystawiłem go z kryjówki na sekundę. — Dżżik! — strzała przeszyła odzienie.
Widocznie selenici byli gdzieś blisko, ukryli się tłumnie, przygotowani strzelać, jak tylko się pokażemy. Za pierwszym strzałem posypały się inne, potem znów wszystko ucichło.
Spróbowałem wysunąć głowę; omal nie przypłaciłem życiem śmiałości — przeszło dwanaście pik przeleciało nad nią. W tejże chwili dało się słyszeć ożywione szczebiotanie selenitów. Znowu wysunąłem drąg z surdutem i znów przeszyło go mnóstwo pocisków, wiele z nich utkwiło w krowiem cielsku.
Zrzuciwszy odzienie z drąga — pewnie do dziś tam jeszcze leży — w mgnieniu oka wyskoczyłem z za trupa i z krzykiem rzuciłem się na selenitów. Nie spodziewali się widać tego i nic mieli się czasu przygotować na moje przyjęcie, bo nie okazali żadnego oporu. Rozmachując drągiem biegłem po nich, jak po wysokiej suchej trawie, tłukąc ich bez wyboru i kosząc na prawo i lewo. Chytonowate ciała selenitów trzeszczały pod memi nogami jak skorupy orzechów; z drąga kapała jakaś ciecz, prawdopodobnie krew; ziemia od niej zwilgotniała. Tłum selenitów rozbiegł się w różne strony i tylko z oddalenia leciały na mnie pociski i to rzucane na pewno trzęsacemi się rękami, bo z całego ich mnóstwa trafiły tylko trzy — w ucho, w rękę i skroń. Rany te zauważyłem dopiero później, gdy bitwa ucichła.
Co robił tymczasem Cavor, nie wiem; wydawało mi się, że utarczka nie skończy się nigdy, koniec jej jednak nastąpił szybciej, niż się spodziewałem. Nagle ujrzałem, że nie mam nikogo już przed sobą. W dali