Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/155

Ta strona została przepisana.
XVIII.
W blasku słonecznym.

Doczekawszy się wreszcie towarzysza, puściłem się naprzód. Pieczara znowu rozszerzyła się, wiodąc nas w szeroka galerję, czy balkon, spiralnie okrążający wielki, okrągły szyb, który spadzisto ciągnął się w dół i w górę. Balkon, nieoparkaniony balustradą, wykonywał półtora obrotu spiralnej i kończył się w głębi otworem, przebitym w skale, prawdopodobnie prowadzącym w tunel. Wszystko to przypominało mi spiralne zakręty drogi żelaznej przez górę św. Gotharda w olbrzymiem powiększeniu. Trudno wyobrazić sobie tytaniczną wielkość rozmiarów całego otoczenia. W górze, wysoko, wysoko gdzieś nad naszemi głowami, widniało zewnętrzne ujście komina w kształcie maleńkiego krążka usianego gwiazdami i z jednego boku oświeconego białym, słonecznym blaskiem.
Z piersi wydarł nam się okrzyk radości.
— Chodźmy prędzej! — zawołałem, kierując się w górę balkonu.
— Poczekaj, trzeba zobaczyć, co tam jest — odrzekł Cavor i przy tych słowach zbliżył się nad przepaścisty brzeg, aby spojrzeć w dół.