Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/16

Ta strona została uwierzytelniona.

Małego człowieka dźwięk ten widocznie przykro uderzył.
— Czyż ja naprawdę tak robię?
— Codziennie.
Zatrzymał się z godnością i uważnie popatrzył na mnie.
— Czyż możliwe, żeby u mnie wytworzyło się takie przyzwyczajenie? — pytał.
— Niech pan sam osądzi. Bardzo prawdopodobne, że tak.
Schwycił dolną wargę dwoma palcami prawej ręki i zaczął patrzeć na błoto, rozpryskujące się pod stopami.
Pomilczawszy chwilę, rzekł. — Jestem bardzo zajęty a, pan chce wiedzieć dlaczego to wszystko robię. Mogę pana zapewnić, że sam nie wiem i do dziś nie wiedziałem o tem zupełnie. Muszę wierzyć, że pan ma słuszność. Rzeczywiście nigdy nie przekroczyłem granic tego pola. Pewnie pana tem bardzo niepokoję?
— Nie żeby mnie pan niepokoił — odrzekłem — ale proszę sobie wyobrazić, że piszę sztukę...
— Nie mogę sobie tego wyobrazić — przerwał.
— Więc, że chce pan wogóle skupić myśli.
— Ach, tak, pojmuję — krzyknął i przy tem tak się zmieszał, że zrobiło mi się przykro. Wszak to niegrzecznie pytać nieznanego człowieka, dlaczego dyszy, idąc ulicą.
— Bo to widzi pan — ciągnął, jakby przepraszając — takie u mnie powstało nawyknienie; trzeba je zwalczyć.
— Niema poco, jeżeli trudno. A zresztą, co mnie do pańskich nawyknień; uważałbym to za ograniczenie pańskiej wolności, gdybym go chciał nakłonić do pozbycia się ich.