Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/167

Ta strona została przepisana.

znacznie. Lekki obłoczek mgły sunął nad brzegiem zachodniej ściany krateru. Ująwszy drąg w rękę, wyszedłem ze złotej jamy i wskoczyłem na najbliższe wzgórze, by rozejrzeć się nieco. Nigdzie nie było śladu krów, ani selenitów, ani Cavora, tylko chustka na żerdzi powiewała w dali. Zacząłem poszukiwania na nowo.
Trudno i uciążliwie było chodzić zygzakami, tem bardziej, że straciłem już wszelką nadzieję odnalezienia aparatu. Jeśli nie znajdziemy, musimy spieszyć się z ukryciem pod powierzchnię księżyca, póki zasłonki jeszcze nie zakryte, inaczej niewątpliwie zamarzniemy. Krowy widocznie już zagnano do środka, a słońce świeciło tuż nad grzebieniem skał, otaczających krater. Trzeba było mimo wszystko odszukać Cavora i porozumieć się z nim, inaczej wszystko przepadło. Chociażbyśmy stukali do drzwi, już nas nie wpuszczą.
O aparacie przestałem już myśleć; chciałem tylko znaleźć Cavora i już zwróciłem się z tym zamiarem ku żerdzi, gdy wtem...
Nagle ujrzałem aparat!
Raczej on znalazł mnie niż ja jego. Leżał znacznie dalej, a promienie zachodzącego słońca, odbijając się od szklanej powierzchni, zdaleka zwróciły moją uwagę. Zrazu myślałem, że to podstęp jakiś selenitów, pułapka zastawiona na nas, potem z okrzykiem radości zacząłem biec w kierunku świetlnych promieni. Jednak biegłem, jak ludzie biegną, przy jednym więc ze skoków upadłszy, zraniłem się w nogę; musiałem odtąd wlec się kulejąc, co było dla mnie bardzo nieprzyjemnem, bo drżałem i mało nie płakałem z niecierpliwości. Trzy, czy cztery