Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ nie, przeciwnie, jestem panu obowiązany. Unikać muszę nawyknień. Czy nie byłby pan łaskaw jeszcze raz mi powtórzyć to mruczenie.
— A otóż, coś w rodzaju: zuzzu, zuzzu, zuzzu... ale, zresztą, wie pan, to trudno...
— Tak, rozumiem! Bardzo dziękuję! W istocie staję się mocno roztargnionym. Ma pan rację, panie, zupełną rację. Bardzo dziękuję. Ale trzeba z tem skończyć; boję się, żebym pana zanadto od domu nie odciągnął.
— Spodziewam się, że pan się nie gniewa.
— Ależ nie, wcale nie!
Moment staliśmy jeszcze w milczeniu, poczem uchyliłem kapelusza i pożegnałem się. Nerwowym ruchem odkłonił się i takeśmy się rozeszli. Na progu swego domku obejrzałem się i zdziwiłem zmianą całej postaci dziwaka. Już nie mruczał, nie gestykulował, lecz szedł zwolna, osłabiony, jak gdyby kulejąc. To mnie, nie wiem czemu, wzruszyło. Zaczekawszy aż znikł, powróciłem do swej sztuki.
Przez dwa wieczory nie zjawiał się, tak, że zaczęło mi go brakować, zwłaszcza, że mógł mi stać się typem sentymentalno-komicznej osoby dla sztuki. Na trzeci dzień niespodzianie wszedł do mnie.
W pierwszej chwili zdziwiłem się, ale wnet wszystko się wyjaśniło: chciał kupić mój domek.
— Nie śmiem panu czynić wymówek — mówił — ale pan wpłynął na zmiany moich nawyknień. Latami tu przechadzałem się, może i mruczałem, a pan mi to uniemożliwił.
Wyraziłem przypuszczenie, że może obierze inne miejsce dla swych przechadzek.
— Niepodobna. Tu niema gdzie więcej spacerować; już próbowałem, muszę teraz wszystkie wieczory spędzać w domu.