Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/171

Ta strona została przepisana.

jego. Zupełna cisza. Cavora ani śladu. Nagle jakby przeczuciem tknięty, zacząłem drżeć na calem ciele.
Milczenie, głucha cisza naokół.
Po chwili wzrok mój napotkał coś maleńkiego — leżało na stosie połamanych gałęzi, na stoku wzgórza, w oddaleniu piętnastu jardów. Cóżby to mogło być? Wiedziałem już, niestety, co było i bałem się w przypuszczeniach utwierdzić.
Podszedłem bliżej. Była to sportowa czapeczka Cavora.
Wokoło niej na wielkiej przestrzeni, roślinność była podeptana, gałęzie kaktusów połamane leżały na ziemi.
Stałem chwilę, jak wryty, potem podniosłem czapkę i obejrzałem się. Na zgniecionej trawie widniały jakieś plamy ciemne; bałem się o nich myśleć. O dwanaście jardów ode mnie wiatr powoli przerzucał maleńką, białą karteczkę papieru.
Rzuciłem się za nią. Po chwili miałem ją w rękach: mały, pomięty świstek, poplamiony czemś czerwonem. Na jednej stronie były napisane ołówkiem jakieś słowa. Starannie wygładziłem go drżącą ręką, usiadłem i zacząłem czytać.
List brzmiał:
— „Zraniłem się w nogę; zdaje się, złamałem w kolanie. Nie mogę biegnąć, ani pełzać. Ścigają mnie, teraz to tylko kwestja...“ — zrazu napisał — „czasu“ — potem to słowo przekreślił i zastąpił jakiemś innem, którego nie mogłem przeczytać — „zanim mnie schwycą“. — Tutaj pismo stawało się niewyraźnem, prawie konwulsyjnem. — „Już ich słyszę...“ — kilku słów niepodobna było zrozumieć, potem znów — „...całkiem inny to rodzaj selenitów; oni