Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/173

Ta strona została przepisana.

nie bez najmniejszego szelestu zawarło się zasłoną wejście tunelu, widoczne z miejsca, na którem stałem. Teraz już byłem naprawdę sam jeden!
Nade mną, wokoło mnie i we mnie samym był tylko On jeden, Przedwieczny, początek i koniec wszechświata! Chłód i milczenie bezgranicznej, międzyplanetarnej pustyni, panującej nad światłem, nad ciepłem i życiem — sprzysięgły się na mnie, jakby chcąc mnie pochłonąć.
— Nie! — krzyknąłem — nie dziś jeszcze! nie teraz! O! ja żyć chcę! Żyć chcę! — Z temi słowami, uważnie, gniewnie, prawie nieświadomie, drżąc od stóp do głowy z chłodu i strachu, rzuciłem się w kierunku niedawno porzuconego aparatu, nad którymi powiewała wdali, ledwie widoczna już płachta.
Skok za skokiem — przyczem każdy, wydawało mi się, przedłużał się w nieskończoność — pochłaniałem przestrzeń. Słońce tymczasem, skrywało się w oczach, za grzebieniem góry, której cień szybko sunął się ku kuli, starając się ubiec mnie i zasłonić mi ją przed oczyma. Dwa razy przewróciłem się na śniegu; innym razem wpadłem w suchy krzak, który rozsypał się drobnym pyłem; to znowu wleciałem głową w jamę, z której wygrzebałem się cały zbity, pokrwawiony, całkiem zagubiwszy orjentację. Wszystko to jednak było niczem w porównaniu z nieskończonemi przerwami pozornego spokoju w czasie lotu przy dalszych skokach.
— Czy zdążę schronić się? Boże mój! Czy zdążę jeszcze! — Po tysiąc razy przeniknęło mi się przez głowę to pytanie, jak jakaś modlitwa, zanim dostałem się wreszcie do aparatu właśnie w ostatniej chwili.