Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ miły panie, jeśli to dla pana tak nieodzowne...
— Dla mnie to wprost sprawa życia lub śmierci. Ja, widzi pan, zajmuję się naukowemu badaniami... wynalazkami... mieszkam ot, tam — wskazał palcem w kierunku okna — w tym domu z białym kominem, z za drzew sterczącym. A teraz kończę bardzo ważne doświadczenie... bardzo ważne, zapewniam pana. Wymaga ciągłego wysiłku myśli, nieustannej uwagi. Wieczorem zaś głowa pracuje szczególnie intensywnie: tu właśnie miewam szczęśliwe pomysły, tu oglądam rzecz z nowego punktu widzenia.
— Czemużbyś pan w takim razie nie miał przechadzać się, jak dawniej?
— Niepodobna. Teraz musiałbym myśleć o panu, o pańskiej sztuce, o tem, że pan mnie śledzisz i gniewasz się. Nie, muszę kupić ten domek.
Prosiłem o zwłokę do namysłu, zanim stanowczo odpowiem. Jabym się gotów i zgodzić, ale wszak dom nie mój i niewiadomo, jak zmianę mieszkańca przyjmie gospodarz. A nareszcie, mały ów człowieczek czyni jakieś doświadczenia i to bardzo ważne; wartoby się o nich dowiedzieć więcej, może i dla mnie znajdzie jakieś odpowiednie zajęcie. Postanowiłem wysondować swego znajomego.
Okazał się przystępnym i zaczął opowiadać jak człowiek, który długo milczał. Mówił godzinę. I wyznaję, żem się zasłuchał. Co prawda, na pierwszy raz niewiele z tych objaśnień zrozumiałem, tak były zasypane nieznanemi terminami a nawet formułami matematycznemi, które zapisywał na strzępku koperty.
— Tak, tak — potakiwałem — niech pan mówi dalej. — Jednak nie wiem, czy w stosownym czasie wtrącałem te słowa.