Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/185

Ta strona została przepisana.

czekałem, aż ciśnienie zrównoważy się, tak wielką płonąłem żądzą ujrzenia czem prędzej rodzinnego nieba i rzeczy, do których od dzieciństwa przywykłem.
Gdy ciężki iluminator został w mych rękach i prąd ziemskiego powietrza wdarł się w me płuca, omal nie zadusiłem się, krzyknąłem i schwyciwszy się rękami za piersi, stoczyłem się na dno aparatu. Po chwili wróciłem do siebie i odzyskałem możność ruchów, chociaż sprawiały mi ciągle wielką trudność.
Trzeba było wyjść nazewnątrz. Wygramoliłem się znowu do otworu i uchwyciwszy rękami za brzeg, wysunąłem głowę; aparat pod ciężarem mego ciała potoczyć się, musiałem podać się wtył, nie chcąc, by głowa moja znalazła się w wodzie. Otwór wchodowy rzeczywiście do połowy pogrążył się w falach. Długo w różne strony kołysałem aparat, zanim udało mi się jakoś wypełznąć na mokry piasek, co chwila zalewany falami.
Był wczesny poranek szarego dnia letniego. Po niebie snuły się ciężkie, grube obłoki, gdzie niegdzie poprzerywane wąskiemi pasami zielonawo niebieskiego błękitu. Nieopodal brzegu stał na kotwicy niewielki statek. Morze falowało długiemi zwałami wody. Po prawej stronie brzeg wyginał się w małą zatokę, obsadzoną rybaczemi chatkami, na samym jej krańcu widniała latarnia morska. Miejscowość dokoła była równą, gdzie niegdzie błyszczały jeziorka i małe kałuże, a wdali, na milę od brzegu czerniła się linja jakichś krzaków. Na północnym wschodzie ciągnął się rząd wysokich, niezgrabnych budowli, widocznie hoteli, z plażą i kąpielowemi budkami szeroko rozstawionemi, prawdopodobnie było to drugorzędne jakieś miejsce kąpielowe, szare, biedne i smutne.