Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/47

Ta strona została skorygowana.

przy nagłem szarpnięciu nie będzie za co się uchwycić, i że niema na czem siedzieć.
— Dlaczego nie wzięliśmy ze sobą krzeseł? — pytałem Cavora.
— A nacóż nam potrzebne? Myślałem już o tem — odrzekł.
— Trzeba przecież na czemś siedzieć!
— Zobaczy pan — rzekł tonem człowieka, odmawiającego wszelkich objaśnień.
Zamilkłem, i znów odezwało się we mnie przekonanie, że popełniamy szaleństwo nie do darowania. Czy nie wyskoczyć teraz? Może nie będzie za późno. Ziemia wprawdzie w ostatnich latach była dla mnie chłodną i niegościnną (od kilku miesięcy żyłem już na łasce Cavora), ale czy mi cieplej będzie przy absolutnem zerze, czy gościnniej mnie przyjmie bezgraniczne, puste przestworze? Gdyby nie obawa posądzenia o tchórzostwo, poprosiłbym Cavora o wypuszczenie z zamknięcia. Gdym tak rozważał, czas uchodził szybko.
Wtem lekkie szarpnięcie, dźwięk, jakby odkorkowywanej butelki, cichy świst i nogi moje z siłą kilku ton zaczęły cisnąć na dno aparatu. Trwało to tylko chwilę, ale wpłynęło pobudzająco na moją wolę.
— Cavor! — krzyknąłem — moje nerwy nie wytrzymają...
On milczał.
— Djabli nadali całą historję — krzyczałem. Co mnie zmusza lecieć? Nie głupim! Nie jadę! To za ryzykowne! Proszę mnie natychmiast wypuścić!
— Niepodobieństwo — odrzekł.
— Niepodobieństwo? No, zobaczymy!
Cavor milczał z dziesięć sekund.