Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/61

Ta strona została przepisana.

Początkowo siedzieliśmy w milczeniu, opatrując ręce i nogi, by się upewnić, żeśmy znaczniejszych nie ponieśli uszkodzeń. Przecież nie byłoby w tem nic dziwnego, a my, jakby nie przewidując żadnych niewygód przy spadnięciu na księżyc, teraz z pewną złością oglądaliśmy nieznaczne zadraśnięcia i siniaki, odniesione przy upadku. A przecież mogliśmy nawet na śmierć się rozbić! Wstawszy z pewnym trudem na nogi, rzekłem:
— No, teraz będziemy się lubowali księżycowemi krajobrazami. Tylko... tylko, czemu tak tu ciemno, Cavor!
Szkło zapotniało, wytarłem je rękawem.
— Za pół godzimy mniej więcej nastąpi dzień — odrzekł — trzeba czekać!
Ciemno było naprawdę, choć oko wykol. Szkło szybko pokrywało się szronem, im bardziej je tarłem, tem stawało się mniej przezroczystem, dzięki przymarzającym włoskom odzienia. Poślizgnąwszy się na lodzie, którym pokryła się podłoga, upadłem i zraniłem sobie podbródek o róg cylindra z tlenem, wystający z tłumoka.
Położenie nasze stawało się głupie. Przybywszy na księżyc, zamiast spodziewanych cudów mogliśmy podziwiać tylko szronem pokryte ściany naszego więzienia.
— Niech diabli wezmą! — zakląłem — nie opłaciło się poto lecieć tak daleko.
Siadłszy na bagażach, skurczyłem się z chłodu i starałem się szczelniej otulić w futro.
— Czy może pan dostać tę czerwoną rączkę? — spytał Cavor — miech pan ją zakręci, to elektryczny kaloryfer. Inaczej zamarzniemy przecież.