Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/64

Ta strona została przepisana.

kami a od miejsca do miejsca całemi zwałami śniegu. Z początku brałem te białe stosy za śnieg, później jednak okazało się, że było to zamarzłe powietrze!
Taką po raz pierwszy ujrzeliśmy powierzchnię księżyca, jednak wkrótce krajobraz zmienił się — nastąpił dzień.
Promienie słońca, dosięgnąwszy stóp zachodniej ściany, powoli zsunęły się ku nam i oblewały swym blaskiem coraz większe i większe przestrzenie dna krateru. Przy zetknięciu się z niemi wzgórza śniegowe w mgnieniu oka zaczęły się topić tak, że wkrótce cała równina, rozścielona przed nami, parowała jak mokra chusta, rozpostarta przed ogniem, a skały zachodniej ściany wyłaniały się z poza oparów.
— To powietrze, — rzekł Cavor — inaczejby parowanie nie postępowało tak szybko. Przecież, w ten sposób... Patrz pan! — krzyknął nagle, zwracając wzrok ku górze.
— O co chodzi? — pytałem.
— Niech pan spojrzy na niebo; już zaczyna nabierać błękitu. I gwiazd znacznie mniej, te maleńkie razem z obłoczkami już znikły.
Dzień zbliżał się szybko; całą równinę spowiły skłębione tumany mgieł, skrywając bardziej oddalone skały z przed oczu.
Tuman sunął ku nam coraz bliżej i bliżej, z szybkością z jaką po ziemi bieży cień obłoków.
— Patrz pan — zawołał znów Cavor, chwytając mnie za rękę.
— Cóż tam?
— Słońce, widać słońce!