Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/65

Ta strona została przepisana.

Wskazywał mi wierzchołek wschodniej skały, w której cieniu spoczywał nasz aparat. Dawniej trudno go było rozróżnić od ciemnego tła nieba, teraz kontury jego ostro rysowały się, okrążone jakby językami różowo krwawych płomieni, w żywych skrętach, wijących się we wszystkich kierunkach. Sądziłem, że to tumany pary oświecone słońcem, tymczasem w rzeczywistości były to protuberanse i płomienie słonecznej korony, zakryte na ziemi przed naszemi oczyma atmosferą. Wślad za niemi ukazało się słońce!
Zrazu widzieliśmy mały, nadzwyczaj jasny punkcik, który w oczach przemieniał się w łuk, sierp, wreszcie w tarczę, która zalała nas ciepłemi, dobroczynnemi promieniami. Krzyknąłem i, odwróciwszy się, zasłoniłem twarz rękami.
Jednocześnie ze światłem i ciepłem doszedł nas dźwięk — pierwszy odgłos od chwili opuszczenia ziemi! Był to jakby głośny szelest, kipienie, poprzedzające proces tajania zmarzłego powietrza. Spojrzawszy na śnieg, na którym leżał nasz aparat, zauważyłem, że istotnie jakby wrzał, szybko tajał i zamieniał się w parę w postaci wielkich baniek, zupełnie jak prawdziwy śnieg dotknięty rozżarzonym metalem.
Nie zdążyłem Cavorowi nawet udzielić swego spostrzeżenia, gdy aparat nasz nagle wstrząsnął się, tak silnie, że ledwie utrzymaliśmy się na nogach. Przez minutę wstrząśnienia stawały się coraz szybsze, wreszcie zaczęliśmy się gdzieś toczyć. Schwyciwszy się nawzajem za ręce, staraliśmy się utrzymać w równowadze, ale bezskutecznie! Toczenie się, choć wolne, było tak nierównomierne, że