Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/67

Ta strona została przepisana.

— Czy teraz panu lepiej? — spytał, ocierając krew rękawem.
Rzeczywiście było mi lepiej, jednak w głowie szumiało mi ciągle. Ze wszystkich stron biła jasność, tak że Cavor zasunął kilka okienek, aby uwolnić mnie od natrętnych promieni słonecznych.
— Boże! Cóż to? — krzyknąłem, odwróciwszy głowę, zachwycony skąpanym w blaskach słonecznych pejzażem, który zastąpił miejsce mrocznych, rannych widoków.
— Czy długo byłem bezprzytomny?
— Nie wiem. Chronometr stłuczony. Zdaje się, że nie bardzo. Ach, mój drogi! zaczynałem się już na serjo obawiać...
Oblicze Cavora miało ślady głębokiego przestrachu. Leżałem chwilę, milcząc, aby pozwolić mu przyjść do siebie. Widząc na jego twarzy liczne zadrapania, zacząłem badać swoje ciało, by przekonać się, czy nie odniosłem cięższych obrażeń. Zauważyłem, że skórę na tylnej części prawej ręki miałem zupełnie zdartą, na głowie zaś odkryłem silnie krwawiącą szramę. Cavor sprawnie opatrzył mnie i dał mi jakichś krzepiących kropli, których nazwy już nie pamiętam; po ich zażyciu uczułem się tak zdrowym, że siadłem, by trochę porozmawiać.
— Zdaje się, że nie zginęliśmy jeszcze.
— O tak, z pewnością — potwierdził Cavor.
Siedział ze złożonemi na kolanach rękami i zamyślił się.
— Ach, mój Boże, to oczywista, że nie zginęliśmy! — powtórzył, spoglądając na mnie przez szkła.
— Co się właściwie stało? — pytałem po chwili — możeśmy nagle przeskoczyli pod zwrotnik?