Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/78

Ta strona została przepisana.

W tejże chwili Cavor krzyknął. Okazało się, że zadrasnął się kolcem obok rosnącego krzaka. Zaczął oglądać się na okoliczne skały, a ja tymczasem przypatrywałem się czemuś czerwonemu i błyszczącemu, co wspinało się na kamień sąsiedni.
— Patrz, patrz — rzekłem, zwracając się do towarzysza — jednak... okazało się, że go niema.
Zrazu oniemiałem ze zdziwienia, wnet jednak szybko postąpiłem na brzeg skały, żeby zajrzeć, czy niema Cavora u jej stóp. Jednakże krocząc, znów zapomniałem, że jesteśmy na księżycu. Wysiłek, któryby na ziemi posunął mnie zaledwie o jard naprzód, na księżycu spowodował skok sześciojardowy; poleciałem daleko za kres tego punktu, gdzie miałem stanąć. Wrażenia moje w czasie tego lotu podobne były do tych, jakich doznaje człowiek we śnie, gdy mu się roi, że pada. Samo spadanie na księżycu odbywa się ośm razy wolniej niż na ziemi, to też spadałem co najmniej sześć sekund i ostatecznie znalazłem się w śniegu, napełniającym szczelinę szarobłękitnej z białemi prążkami skały.

— Cavorze! — wołałem, oglądając się naokoło; ale Cavora nigdzie nie było widać. — Cavorze! — powtórzyłem głośniej, ale tylko echo mi odpowiedziało. Wtedy wdrapałem się znów na skałę i zacząłem stamtąd wołać Cavora. W głosie moim słychać było rozpacz zgubionego jagnięcia. Cavor znikł, naszej kuli ze skały nie było widać, i doprawdy dość miałem powodu do rozpaczy.