Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/82

Ta strona została przepisana.

waliśmy lęku. Z każdą chwilą stawaliśmy się bardziej odporni, przedsiębiorczy.
Wybrawszy, naprzyklad, pokrytą mchami terasę w odległości piętnastu jardów z okrzykiem: „ot tak!“ „doskonale!“ — jeden za drugim wskoczyliśmy na nią. Potem Cavor, nabrawszy rozpędu, skoczył na dwadzieścia jardów w zaspę śnieżną. Zrazu śmiałem się, patrząc na jego maleńką figurkę z krzywemi nóżkami, odzianą w zbrudzony za szeroki nieco kostjum, majestatycznie bujającą w powietrzu, potem sam wykonałem skok taki i opuściłem się tuż obok niego.
Słowem rozbrykaliśmy się jak sztubaki szkolne w czasie pauzy; zmęczeni trochę, usiedliśmy na obrosłym mchem głazie, aby odetchnąć. Cavor z uśmiechem spoglądając na mnie, zwierzał się, że odczuwa „dziwną rozkosz“. Ja również byłem w różowym nastroju. Wtem przyszła mi do głowy myśl całkiem prosta i pozornie nic w sobie strasznego nie mająca.
— A propos — spytałem — gdzieby mógł być teraz nasz aparat?
— Jak? — zawołał Cavor, jakby obudzony ze snu; wyraz jego twarzy w jednej chwili zmienił się.
Ujrzawszy tę zmianę zaszłą w obliczu mego towarzysza, zrozumiałem całe znaczenie prawie bezwiednie rzuconego pytania.
W rzeczy samej, jak teraz znajdziemy kulę?
Cavor wstał i zaczął się niespokojnie oglądać. Obrosła mchami terasa, na którą skakaliśmy, widniała nieopodal. Dostrzegłszy ją, Cavor jakby ożył.
— Aparat powinien się gdzieś tam znajdować.