Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/86

Ta strona została przepisana.

ratury absolutnego zera, jest tylko maską, ukrywającą bujne, podziemne życie? I co to za życie? Z kim możemy się za chwilę spotkać?
Nagle głuchą ciszę przerwał niespodziewany huk, niby szczęk olbrzymich wrót żelaznych, otwieranych gdzieś nieopodal.
Stanęliśmy jak wryci.
— To niepojęte — szepnął Cavor, ledwie dosłyszalnym głosem, skłaniając się do mego ucha; — trzeba się gdzieś ukryć... Kto wie z kim...
Nic dokończył.
Byłem tego samego zdania. Wślad za Cavorem ruszyłem w gęstwę krzaków. Nie szliśmy właściwie, lecz skradaliśmy się, usiłując nie budzić najmniejszego szelestu. Ten dziwny huk, jakby uderzeń młota w żelazny kocioł, działał na nas podniecająco.
— Musimy pełznąć — szepnął mi Cavor.
Dolne liście kolczastych roślin, ocienione górnemi, zaczynały już więdnąć i opadać, torowaliśmy więc sobie przez nie drogę bez wielkiego trudu i uszkodzeń. W środku gęstwiny stanąłem, patrząc na Cavora.
— Pod ziemią — szepnął — w dole.
— Tak, mogą przecież wyjść.
— Musimy znaleźć aparat.
— Tylko jak? — pytałem.
— Podpełzniemy, aż natrafimy nań.
— A jeśli nie trafimy?
— Skryjemy się. Zobaczymy, jak wyglądają.
— Nie trzeba tylko rozchodzić się; w którą stronę pójdziemy?
— Trzeba iść na ślepo.
Tak też zrobiliśmy, stawając przy najlżejszym, podejrzanym szeleście, uważnie śledząc, czy nie po-