Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/94

Ta strona została przepisana.

— Nic nawet nie możemy zrobić do tego czasu.
Cavor znakiem wyraził swoją zgodę, westchnął, obejrzał się i wskazał kierunek, w jakim iść mamy.
Zrazu pełzaliśmy prędko i stanowczo, lecz zaczęliśmy się szybko męczyć, zwłaszcza, że niepodobna było się narażać, gdyż gdzieś nieopodal usłyszeliśmy odgłos kroków i hałas jakiś. Nie widząc nic, przypadliśmy do ziemi w milczeniu. Głód i pragnienie z każdą chwilą nękały nas coraz bardziej.
— Cavorze, — szepnąłem spiekłemi wargami, — umieram z głodu.
— Skądże wezmę pokarmu? — wyrzekł niechętnie.
— Ależ trzeba cokolwiek spożyć, spójrz na moje wargi.
— Moje nie lepsze od twoich.
— Żeby przynajmniej śnieg gdzieś znaleźć.
— Wszystek znikł! Tak jakbyśmy pędzili od bieguna do równika z szybkością jednego stopnia na minutę.
— Kula! Jedyna nadzieja w kuli! — zawołałem w rozpaczy.
Znowu zaczęliśmy pełzać. Myśl moja uparcie krążyła około rzeczy jadalnych i napojów, osobliwie około piwa, tej beczułki, która napróżno teraz, leży w mej piwnicy w Lympne, obok zapasu pasztetu z wątróbek, sera i innych smacznych rzeczy.
Aż mnie porwały mdłości z głodu.
W tej chwili podpełznęliśmy do polanki, pokrytej jakiemiś potwornie wielkiemi, mięsistemi i soczystemi roślinami w rodzaju grzybów. Rośliny te łatwo łamały się, opływając różowym sokiem, z pozoru bardzo smacznym. Ułamałem kawałek jednego grzyba i zacząłem ssać.